Get Adobe Flash player
Trwa ładowanie strony...

Projekt jest współfinansowany w ramach programu polskiej pomocy zagranicznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP w 2010 r
Get Adobe Flash player

Get Adobe Flash player
Historie:
• Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2010 • Ojciec Otto - Życiorys
• Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007 • Anna Sarzyniec - Pobyt w Kenii
• Mateusz Żuławski-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009 • Justyna Majcher-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009
• Maria Łukowska-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007 • Maciej Szkutnik-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009
• Ania Jabłońska-Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2011
Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2010

Do Nairobi, stolicy Kenii, przyjechałem jako wolontariusz programu Polska Pomoc. Przebywałem w tym, co by nie powiedzieć, bardzo interesującym mieście, przez pięć miesięcy, dokładnie od 6 lipca 2010 do 4 grudnia 2010. Przyjechałem tam, żeby pracować jako nauczyciel w dwóch szkołach, podstawowej i średniej. Ale o mojej pracy może później. Najpierw przedstawmy miejsce mojego pobytu, dzikie, groźnie, ale zarazem fascynujące Nairobi.
Jest to prawdziwa metropolia. W pewien sposób stolica nie tylko Kenii, ale i całego regionu Afryki Wschodniej. Oficjalne dane mówią o trzech milionach mieszkańców, ale ilu jest tam ich naprawdę, nie wie nikt. W zeszłym roku jedna z międzynarodowych organizacji oszacowała liczbę mieszkańców Kibery, największego slumsu miasta, na dwa miliony. Ostatnio ukazał się rządowy raport, który podaje, że w tym samym miejscu mieszka dwieście tysięcy ludzi. Jak widać dane dotyczące populacji są bardzo rozbieżne. Nairobi jest zbudowane na zasadzie „słoneczka”. Każda pojedyncza dzielnica ma połączenie z centrum miasta, za to nie ma go z innymi częściami miasta. System ten został stworzony przez Brytyjczyków, którzy chcieli w ten sposób ułatwić sobie tłumienie ewentualnych buntów w mieście. Niestety, po odzyskaniu niepodległości nowi włodarze miasta nie zrobili za dużo by połączyć ze sobą poszczególne dzielnice. Można sobie wyobrazić, jakie stwarza to problemy komunikacyjne. Jeżeli chcemy się dostać z jednej dzielnicy do drugiej, najpierw należy dojechać do centrum. Tam przesiąść się do autobusu do wybranej przez nas dzielnicy. Cały transport publiczny jest prywatny. Na ulicach niepodzielnie królują matatu, czyli kilkunasto bądź dwudziestokilkuosobowe autobusy. W skład ich załogi wchodzi kierowca i konduktor, do zadań którego należy zbieranie pieniędzy za przejazd i naganianie pasażerów do pojazdu. Przejazd matatu to niezapomniane przeżycie. Bardzo często są zatłoczone, w środku gra bardzo głośna muzyka, najczęściej rap lub rythm and base, i często zdarzają się kradzieże. Jeżeli ktoś nie ma ochoty na takie doświadczenia, może skorzystać z taksówki lub tuk tuka. Szczególnie polecam to drugie. Jest to trójkołowy motocykl z przedziałem dla pasażerów. Prawidłowo może zabrać do trzech osób, ale zdarzają się przypadki, że jedzie tam i sześć osób. Można także przejechać się motorem-taksówką. Widziałem jak na jednej takiej maszynie jechało trzech pasażerów plus kierowca. Innych środków transportu miejskiego raczej nie ma, nie licząc pociągu-tramwaju (?) dziwadła. Każdego wieczoru i poranka przez miasto jedzie jeden pociąg. Wygląda jak normalny skład długodystansowy, ale jeździ tylko w obrębie miasta. Jest maksymalnie załadowany. Pasażerowie siedzą na dachach wagonów i wiszą w drzwiach. Na szczęście raczej nic im się nie stanie, nawet gdyby spadli, gdyż maszyna pędzi z prędkością roweru.
Nairobi to miasto wielokulturowe. Oprócz rdzennych Kenijczyków można tam spotkać, także mnóstwo Hindusów, Somalijczyków, Europejczyków i Chińczyków. Jeżeli mamy ochotę i pieniądze, możemy tam znaleźć restauracje francuskie, włoskie, chińskie czy wietnamskie, są także fast foody w amerykańskim stylu (chociaż uwaga, nie ma Mac Donalda). Obcokrajowcy w dużej mierze opanowali gospodarkę. Hindusi rządzą w wolnych zawodach i biznesie (chociaż nazywanie ich obcokrajowcami jest trochę niesprawiedliwe, mieszkają tam od pokoleń, znają miejscowy język, są obywatelami Kenii), Chińczycy sprzedają samochody i motocykle, Somalijczycy rządzą gangsterskim półświatkiem, a Tanzańczycy to najbardziej wzięci szamani.
Nairobi to także miasto pełne kontrastów. Bogactwo współistnieje z nędzą, a elegancja i wyrafinowanie z kompletnym dziadostwem. Oprócz gigantycznych slumsów, takich jak Kibera, Majengo czy Mukuru, są takie bogate dzielnice jak Karen czy Lavington. Nigdy nie zapomnę jak pewnego dnia jechałem odwiedzić miejsce pracy mojego serdecznego przyjaciela w slumsie Kawangware. Z centrum miasta wziąłem autobus linii 46. Przejeżdżałem przez piękną dzielnicę Lavington. Mnóstwo zieleni. Pomiędzy drzewami ukryte eleganckie wille (wszystkie ogrodzone murem i drutem kolczastym pod napięciem), chodniki czyste, wysprzątane, trawniki równiutko poprzycinane. Zamknąłem oczy, po chwili je otworzyłem. Znalazłem się na innej planecie. Zaraz za ostatnim murem Lavingtonu, od razu, bez żadnego przejścia, zaczynało się Kawangware. Wielki slums był powalającym kontrastem. Przede mną rozpościerał się widok na ocean domów z kartonów, blachy falistej, desek, deseczek, kijów, kijków, płacht i wszystkich dostępnych materiałów. Tak właśnie jest w Nairobi, bieda obok bogactwa. podobny "brak płynnego przejścia" napotkałem potem w jeszcze wielu miejscach.
Centrum miasta jest pełne siedzib banków, uczelni i budynków rządowych. Dwa największe i najbardziej widoczne budynki Nairobi to centrum konferencyjne im. Jomo Kenyatty o bardzo charakterystycznym okrągłym kształcie i Times Tower. Na dachu tego pierwszego znajduje się taras widokowy, z którego szczytu można podziwiać zapierający dech w piersiach widok na metropolię. Zresztą samo centrum też wyraźnie dzieli się na dwie części. Ścisłe centrum jest naprawdę dosyć nowoczesne i eleganckie, a dalsze jest pełne bazarów, dworców autobusowych i barów szybkiej obsługi. Na tych ulicach i chodnikach panuje wieczny tłok, jak na Afrykańczyków, mieszkańcy Nairobi są bardzo szybcy i dynamiczni, cały czas gdzieś pędzą. Chociaż oczywiście nie wszyscy. Na rondach, które robią za wielkie klomby można widzieć gromadki śpiących bezdomnych, ludzi którzy nigdzie się nie śpieszą bo nie mają po co.
O Nairobi jako mieście-zjawisku można by opowiadać naprawdę długo. Jednak nie pojechałem tam przeprowadzać badania antropologiczne, ale po to, by uczyć dzieci i młodzież (choć w trakcie swojego pobytu zaangażowałem się także w inne dzieła). Moim miejscem pracy była dzielnica Kayole. Określiłbym ją jako pół slums, bardziej zaniedbany niż biedny. Po ulicach i uliczkach walało się mnóstwo śmieci, gdy popadało, tworzyły się wielkie bajora, w których ochoczo pluskały się świnie, dookoła straszyły wyglądające jak ruiny po bombardowaniu niedobudowane domy.
Pierwszą z moich placówek była szkoła podstawowa. Uczyłem w niej w zasadzie wszystkich przedmiotów, choć najchętniej koncentrowałem się na tych najbardziej praktycznych, czyli angielskim i matematyce. Wprost uwielbiałem lekcje matematyki z moją ulubioną klasą szóstą. Dzieci po prostu wyrywały się do tablicy. Były bardzo aktywne i stosunkowo zdyscyplinowane. Bardzo lubiły wszelkiego rodzaju zagadki, łamigłówki i nietypowe zadania. Najwięcej czasu zajęło mi tłumaczenie twierdzenia Pitagorasa, a w szczególności zastosowanie go do obliczania pola trójkąta równobocznego, ale to także pojęli. Oczywiście bez względu na rodzaj lekcji musiałem im odpowiadać na różne pytania dotyczące Polski, nawet do nich dotarły informacje o Katastrofie Smoleńskiej. Wiedzę o Polsce starałem się im więc przemycać w zadaniach realizowanych w czasie lekcji. W klasie czwartej uczyłem angielskiego. Tak naprawdę uczniowie w Nairobi mówią bardzo dobrze po angielsku, mówiąc szczerze mówią lepiej od wielu polskich uczniów szkół średnich, a nawet studentów. Jest to oczywiście spowodowane tym, że cały proces dydaktyczny, oprócz języka suahili, jest prowadzony po angielsku. Oni sobie nawet nie potrafią wyobrazić, że takie przedmioty jak matematyka, fizyka czy historia, można wykładać w jakimś innym języku. Gdy powiedziałem im, że w moim kraju po angielsku studiuje się tylko filologię angielską, a inne rzeczy, takie jak filozofia, medycyna czy fizyka -po polsku, to nie mogli w to uwierzyć.
Drugą szkołą był ogólniak. Wykładałem tam przedmiot, do którego się chyba najlepiej nadawałem, czyli historię Europy. Przyznam szczerze, że było to pasjonujące opowiadać moim czarnym przyjaciołom o upadku Imperium Romanum, Karolu Wielkim czy Napoleonie. Szczególnie dużo czasu poświęciliśmy bolesnemu problemowi handlu niewolnikami. W szkole niestety nie było żadnych pomocy dydaktycznych, takich jak mapy historyczne, ilustracje czy plakaty. Drukowałem więc z Internetu zdjęcia europejskich królów, pałaców i katedr, ale także chłopskich chat, żeby nie utwierdzać w nich stereotypu, że wszyscy Europejczycy to bogacze, którzy śpią na pieniądzach. W szkole, zarówno podstawowej czy średniej, kary fizyczne są na porządku dziennym. Widziałem jak jeden chłopak z ogólniaka musiał przez dłuższy czas klęczeć w pokoju nauczycielskim. Dosyć poważnie przeskrobał, podobno w bardzo niekulturalny sposób odezwał się do koleżanki. Występuje też bicie, za pomocą kiboko (słowo to w suahili oznacza także hipopotama), czyli kawałka plastiku podobnego do linijki. Dzieci obrywają tym przyrządem najczęściej w ręce, nogi lub to miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Niestety nie udało mi zauważyć jakichś bardziej konstruktywnych metod karania dzieci, w postaci zlecania prac na rzecz szkoły czy np. zadawania dodatkowej pracy domowej.
Oczywiście jako biały nauczyciel cieszyłem się wielkim zainteresowaniem uczniów, mam nadzieję że po pewnym czasie nie tylko dlatego. Nie obyło się też bez problemów. Występowały czasem pewne kłopoty z dyscypliną, jak już wspomniałem w takich wypadkach dzieciaki po prostu dostają i jest spokój. Jednak bicie uczniów nie jest za bardzo w moim stylu. A niestety, po kilku latach takiego wychowania ich odruchy działają bardzo prosto. Jesteśmy zagrożeni biciem, jesteśmy grzeczni, nie ma zagrożenia, to dokazujemy. Na szczęście skuteczna okazała się groźba poinformowanie innych nauczycieli, no i miałem spokój. Bardzo skuteczną metodą okazał się także -uwaga- zakaz chodzenia do tablicy! W naszej szkole największa kara, tam wspaniała nagroda, wszyscy wyrywają się do tablicy.
Już na samym początku mojej pracy w szkole podstawowej zwróciłem uwagę na jednego chłopca. Był uczniem klasy drugiej, ale przerastał swoich kolegów o dwie głowy. Mowa o Ambrousie, 13-latku, który nie umiał pisać, czytać ani liczyć. Postanowiłem coś z nim zrobić. Przez cały sierpień i połowę września spędzałem kilka godzin wpajając mu tajniki tych podstawowych umiejętności. Przyznam szczerze, że po tym czasie się poddałem. Mój uczeń zachowywał się nieznośnie, zdarzało się, że mnie uderzył, absolutnie nie chciał sie uczyć. Nawet jeżeli zdarzały się nam lepsze dni, następnego dnia zachowywał się tak, jakby ktoś mu wcisnął guzik reset. A więc dałem sobie spokój z Ambrousem. Ku mojemu zdziwieniu po około miesiącu zobaczyłem, że sam siedzi nad książkami, liczy, pisze, czyta. Znowu się nim zająłem, szło nam o wiele lepiej. Naprawdę nie wiem, czyja to była zasługa, moja (a może moja dlatego, że przestałem go uczyć haha), dyrektorki szkoły, która zaczęła mu podsuwać czasem jakieś zadania, czy nowej nauczycielki jego klasy, a może nas wszystkich po trochu.
W ramach mojej pracy dzielnicy Kayole pomogłem także w zorganizowaniu trzech festynów, przeprowadziłem także warsztaty na temat nałogów dla lokalnych liderów, wszystko to z pomocą mojej serdecznej przyjaciółki Susan.
Ale jak się okazało gościnne Kayole nie było jedynym miejscem mojej pracy. Przypadek rzucił mnie do dzielnicy South b. W nim to pewna Polka prowadzi sierociniec dla dzieci z pobliskiego slumsu Mukuru. W weekendy i po zakończeniu roku szkolnego przychodziłem tam by prowadzić z podopiecznymi ośrodka zajęcia muzyczne plastyczne czy sportowe. Dwoje ósmoklasistów przygotowywałem także do egzaminu na zakończenie szkoły. Najcieplej będę wspominał mojego serdecznego przyjaciela Geoffreya. W dzieciństwie podczas wypasania krów napadli go złodzieje bydła, bardzo go okaleczyli. Odrąbali mu prawa rękę, w lewej pozostawili mu tylko kciuk. Pomimo swego kalectwa radzi sobie doskonale. Obsługuje komputer, pisze, rysuje. Teraz ma 15 lat i marzy o tym, żeby zostać księgowym, jestem absolutnie przekonany że mu się powiedzie.
Długo mógłbym jeszcze wspominać mój pobyt w Nairobi. Na pewno nigdy nie zapomnę tego wyjątkowego miasta i jego czasem szalonych mieszkańców. Nigdy nie zapomnę przejażdżek matatu i przeciskania się przez zatłoczone targowiska. Zawsze będę pamiętał smak słodkich jak usta pięknej dziewczyny ananasów sprzedawanych w kawałkach po 10 szylingów. Nairobi trzymaj się, jeszcze do Ciebie wrócę.



SSG Stowarzyszenie Solidarności Globalnej |Adres: ul. Krakowskie Przedmieście 1, 20-002 Lublin, tel. 81 532 13 95 |www. solidarity.com.pl |www.duch.lublin.pl
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.